sobota, 6 września 2014

Od Mirificusa

Pierwsze dni po powrocie Sanguisa pamiętam jako niekończący się ciąg tych samych czynności wykonywanych w kółko i w kółko. Moje główne zadanie polegało na przynoszeniu jedzenia do chatki Taigi, by szamanka nie musiała odchodzić od posłania rannego. Siłą rzeczy nosiłem też porcję dla Animae, której Taiga nie potrafiła żadnymi sposobami skłonić do wyjścia za próg jej domku. Szczerze powiedziawszy to szamanka też robiła głównie dwie rzeczy - doglądała Sanguisa i narzekała, że kręcimy się jej pod nogami.
Stan wilka nie był najlepszy i choć nikt nie powiedział tego otwarcie, wszyscy woleliśmy unikać zastanawiania się na tym, ile jeszcze wytrzyma jego organizm. Rana na szyi okazała się być najgłębsza, ale Taigę dużo bardziej martwiło jedno z zadrapań na barku, w które wdała się infekcja. Półeczka nad posłaniem naszego przyjaciela cała zastawiona była buteleczkami z miksturami leczniczymi i kłębami bandaża, którego zmiany były jedyną rzeczą, do jakiej szamanka dopuszczała Animae. Od czasu do czasu w chatce pojawiała się Dream albo szczeniaki, które pozbawione towarzystwa swojej opiekunki całymi dniami szlajały się po lesie bez celu. Życie watahy, na której przyszłość staraliśmy się patrzeć optymistycznie od czasu zakończenia epidemii, nieznośnie się wlokło i nawet zwierzyna zdawała się być rozkojarzona.
Po upływie tygodnia wszyscy byli już na tyle zdesperowani, że Dream zaczęła wymyślać nam dodatkowe zadania, byleby tylko oderwać nas od depresyjnych myśli, ale wtedy właśnie nadszedł ten długo oczekiwany przełom i nasz przyjaciel po raz pierwszy obudził się z jasnym umysłem, strząsając z czoła mokrą szmatkę nasączoną wywarem z ziół. Pierwszym sensownym słowem, jakie powiedział, było przekleństwo, co w połączeniu z jego poważnym tonem doprowadziło mnie i Animae do takiego śmiechu, że gdy zwabiona tym nietypowym odgłosem Dream wpadła do chatki, oboje leżeliśmy na podłodze, starając się uspokoić. Okazało się to trudniejsze, niż by się wydawało i gdy Sanguis powtórzył alfie, co nas tak rozbawiło, wilczyca zareagowała tak samo jak my, wprawiając Taigę w oburzenie pomieszane z irytacją.
Od tego dnia eliksiry i zaklęcia szamanki zaczęły faktycznie działać i rany naszego przyjaciela goiły się w niesamowitym tempie. Gdy po kolejnym tygodniu wyszedł przed chatkę o własnych siłach, nikt z nas nie chciał uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno był tylko masą skłębionego futra leżącego na posłaniu w otoczeniu zakrwawionych bandaży i dziwnych mikstur.
- Jest silniejszy, niż nam się wydaje. - mruknęła Taiga, obserwując swojego pacjenta leżącego na trawie z Animae i zaśmiewającego się do rozpuku z jej min.
- To wojownik. - uśmiechnąłem się lekko - Musi być silny.
- Nie to miałam na myśli. - odpowiedziała Taiga cicho, po czym odwróciła się na pięcie i weszła z powrotem do chatki.

piątek, 5 września 2014

Od Animae

- SANGUIS!
Minęła dłuższa chwila zanim dotarło do mnie, że krzyk dobiegał z mojego własnego gardła. Rzuciłam się w kierunku słaniającego się na nogach wilka i podparłam go barkiem, prowadząc go pod drzewa, gdzie zwalił się na ziemię bez najmniejszego jęku. Jego lśniąca niegdyś sierść była teraz pełna liści, gałązek i zakrzepłej krwi, a szyję zdobił głęboki ślad po wilczych zębach.
- Animae? - usłyszałam głos Mirificusa w tej samej chwili, w której mój nos wyłapał jego zapach w powietrzu.
- Tutaj! - odkrzyknęłam.
Wilk przemknął koło mnie z zadziwiającą prędkością, odsuwając mnie lekko i obrzucając rany Sanguisa czujnym spojrzeniem.
- Stracił dużo krwi. Nie jestem pewien, jakim cudem się tu doczołgał, ale ktokolwiek go tak urządził, jest w poważnych tarapatach. Animae, pomóż mi go zanieść do Taigi. Jeśli ktoś ma mu pomóc, to właśnie ona.
Skinęłam głową w milczeniu. Wspólnymi siłami dźwignęliśmy przyjaciela i skierowaliśmy się w kierunku chatki szamanki, nie odzywając się ani słowem.

Od Sanguisa CD

Pojawił się znikąd, ale to, czego nie widziały moje oczy, nie mogło się ukryć przed uszami i nosem. Maksymalnie wyostrzone zmysły ostrzegły mnie w porę, a moje ciało zareagowało instynktownie, gdy tylko wyczułem zagrożenie.
Cios. Unik. Skok. Pojedyncze spojrzenie oceniające odległość między nami a skałą, półobrót i znów cios. Unik. Cios. Skok. Prawdopodobnie wyglądaliśmy, jakbyśmy w absolutnym milczeniu odgrywali zaplanowaną scenę, jakbyśmy przez lata ćwiczyli nie walkę jako umiejętność, lecz walkę jako ten jeden konkretny pojedynek. Wilk przeciwko wilkowi. Morderca tysięcy i syn, brat, kuzyn, przyjaciel zamordowanych.
Warczeliśmy oboje, rzucając się na siebie nawzajem i odskakując w trudnym do przewidzenia rytmie, ale żaden z nas nie był w stanie powalić drugiego na ziemię. Z jego barku ciekła krew, mieszając się na ziemistym podłożu z moją własną, chociaż konkretnego pochodzenia tej ostatniej nie byłem do końca pewien.
- Możesz próbować mnie zranić. - wycharczał, stając naprzeciwko mnie - Ale oboje wiemy doskonale, że skończysz jak twoja słodka rodzinka.
Nie odpowiedziałem, nie miałem czasu. Gdy tylko skończył mówić, rzuciłem mu się do gardła.